Strony

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Mania. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Mania. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 15 września 2025

2099. Zmęczona i senna.

Bardzo dziwny dzień. W pracy niby wyzwanie, bo jestem teraz sama, ale gdzieś pomiędzy odkryłam też, że jestem znudzona i niewyspana (brak towarzystwa w biurze to nie przelewki). Rozwiązałam jeden miniproblem, duży problem zostawiłam sobie na jutro, pomna mądrej rady, że czasem sprawy rozwiązują się same (dopiero przy wyjściu nauczyłam się też, żeby trzymać buzię na kłódkę przy współpracownicy z drugiej norki). 

Już pod koniec szychty mąż mi przypomniał, że na piątą dziewczyny są umówione u weterynarza; miałam godzinę, aby zjeść coś obiadowego i zakręcić do weta. Tak też zrobiłam, przespacerowałam się do Il Forno, zjadłam carbonarę (pustki, szybka obsługa, makaron nawet ok), po drodze kupiłam jeszcze kawę na wynos i croissanta z malinami. Pod wetem byłam punkt piąta, Kochany już czekał w samochodzie, z dziewczynami srodze zaniepokojonymi i stłoczonymi w jednym kontenerze. Nasze maluchy przestały być maluchami, obydwie Kocóreczki ważą powyżej dwóch kilo, wychodzi, że przybierały po pół kilo na miesiąc, Mańka jak zwykle jest trochę cięższa. No i cóż, u Mani są wyraźne pozostałości conjunctivitis i węzły chłonne powiększone, temperatura sprawdzona, koteczka wydaje się zdrowa, może to po prostu przydługie wychodzenie z choroby, która kręciła się ponad miesiąc temu, ale jeśli sytuacja z zapaleniem oczu i nosa będzie się powtarzała, trzeba zrobić test na FIV :( Bronia za to nie ma problemów. W drodze powrotnej zaś odwrotnie, Maniusia bezproblemowa, a Bronka Brylska źle zniosła podróż, miała atak paniki i potem długo dochodziła do siebie. 

Całą tę procedurę, od wyjścia z biura, poprzez kręcenie się to tu, to tam, po wyludniającym się, wietrznym mieście, odebrałam dość onirycznie; dziwnie jest być stąd, u siebie i nie u siebie. 

Dostałam od Hebiusa dodatek Tygodnika Powszechnego "Nasi Nobliści. Rozmowy"; pewnie wrzucę go do czytnika na później; po dzisiejszej pracy doskwierał mi głód blogowania i potrzeba picia dobrej herbaty. Ogólnie, odczuwam wyczerpanie, teraz jest ono fizyczne, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że to Mózg odpala jakieś minibomby w różnych częściach ciała (szczególnie nogi mnie bolą, pomimo tego, że chodziłam niewiele). 

środa, 10 września 2025

2094. Drony i wrony.

Rano obudziłam się do wiadomej sensacji: drony bojowe na terenie, do którego mamy nadzieję dojechać w październiku. W związku z tym, wieczorem, już po obiedzie i spacerze myszowym, rozmawiałam z mamą, żeby dowiedzieć się jak to jest, bo świekra w panice, chce rozdawać dzieciom rodowe srebra. Różnica między naszymi rodzicielami taka, że moi oglądają TVP, a świekra TV Republikę, media pachnące ruską onucą. W mediach oficjalnych stabilizowanie nastroju, w ruskiej onucy destabilizacja, nic nowego pod słońcem. Poza tym w Polsce jest cieplej, czyli przechodzimy do pogody:

Od rana padało, rozpogodziło się dopiero po południu. Kochany podjechał Babcią o umówionej porze, ruszyliśmy jeszcze w miasto, m.in. żebym mogła poszukać kartki pożegnalnej na piątek (znalazłam). Błękit nieba tak zachęcający, że byłam pewna swojego planu wieczornego spaceru, jednak po wyprowadzeniu Kocóreczek zmieniłam zdanie. Ziąb. Nad nami królowały same mewy, wrony schowały się w koronie drzewa po sąsiedzku. Biorę przykład z tych ostatnich, moim gniazdem jest Kuchniosalon z zaparowanymi oknami; czarna herbata już zaparzona, przyjemnie gorąca.
___
edit 20:50 mąż mi mówi, żeby zapisać, że za późno dowiedzieliśmy się o koncercie Johnny'ego Rottena. Oraz rozmowę z bratem jako przypis do situazione. Zapisuję.

___
edit 21:45 skoro zaś już dopisuję takie różne, z takich różnych raczej pozytywnych: dostaliśmy właśnie informację od Stu, że przylatuje opiekować się Kocóreczkami. A Maniutka traci mleczaki, przed chwilą zauważyłam (zaintrygowana spuchnięta wargą biedulinki), że rusza się jej pierwszy kieł (dolny, po prawo).

niedziela, 7 września 2025

2090. Sobota domowo-koncertowa.

Wróciliśmy z sobotniego koncertu późno; tuż przed północą gotowa byłam przyłożyć twarz do poduchy postanawiając sobie, że w takim razie wpis będzie zrobiony jutro.

Witaj jutro :)

W sobotę rano Kochany wyjechał do pracy przed moją pobudką. Gdy weszłam do Kuchniosalonu, myszy znowu były głodne, albo przynajmniej tak mi obwieściły: nic nie jadłyśmy, pomocy!

Czytałam blogi, słuchałam nieuważnie albumu Suits Fisha (1994), zrobiłam pożywne, pół-irlandzkie śniadanie dla jednej osoby (fasolka w tomacie, polskie parówki, jajko sadzone). 

Rozmawiałam z mamą, pokazując jej jak Maniuśka rozwaliła się mi na kolanach do góry brzuchem i pozwala mi masować swoją prawą stópkę. Co za kot. Gdy tylko wyszłam na chwilę, rozwiesić ręcznik w ogrodzie (pogoda nieciekawa, niby zapowiadająca deszcz, zakładałam, że pewnie zmoknie zamiast wyschnąć; nie zmókł), Mańka, do tej pory śpiąca, wdrapała się na okno, potem czujnie dreptała wokół zlewu. 

Oglądałam dokument Himilsbach. Prawdy, bujdy, czarne dziury (2002), gdy Kochany wrócił do domu. Chwila mężowskich preparacji ubraniowych, ja również coś tam założyłam, o czym wcześniej nie myślałam za wiele, bo leniwa sobota nie zachęcała do robienia planów. W końcu przed siódmą wyjechaliśmy do Drołdy.

Miejsce ciekawe, kościół św. Augustyna w którym chyba nigdy do tej pory nie byłam. Parę znajomych twarzy.


Wydarzenie: muzyka folkowa nowego pokolenia z okazji trzydniowego festiwalu, Seán Corcoran Series, a w nim m.in. koncertynista Sárán Mulligan (z Dundalk) z Muirine Nic Roibín (z Wicklow), doskonały opowiadacz-pieśniarz Macdara Yeates (z Dublina), po przerwie Oíche Airneáil : A Night’s Visiting z tancerką Edwiną Guckian (hrabstwo Leintrim) i altowiolistą Ultanem O’Brienem (hrabstwo Clare), pisarz John Banville oraz RÓIS (hrabstwo Fermanagh) śpiewająca w stylu przypominającym keening. Nie pamiętam imienia pierwszej występującej, muszę zapytać Anne; wiadomo, że głos czysty jak kryształ, bo bez głosu w Irlandii nie ma sensu marzyć o karierze w Irlandii, zbyt wielka konkurencja, ale jej repertuar był raczej dla początkujących, złożony z samych przebojów (Red is the Rose widzowie śpiewali razem z nią). Poza tym Macdara Yeates zaprosił na scenę trzy śpiewające rodziny/zespoły z różnych stron Irlandii — stanęli i zaczęli śpiewać na głosy, ot tak. Niesamowite doświadczenie.

Mieliśmy szczęście z pogodą, nocny powrót przez miasto do parkingu był całkiem przyjemny (piszę to mając na uwadze rozgrywającą się za oknem o niedzielnym poranku walkę żywiołów morskich).

piątek, 5 września 2025

2088-2089. Koniec pierwszego tygodnia.

Bardzo stresujący czwartek, głównie z powodu pracowniczego "zawracania" głowy. Na końcu ok, ale wydatkowaną energię kompensuję długo.

Późno zadzwoniłam do mamy, która już leżakowała. Późno dlatego, że Fred ciekaw był znienacka, czy dojechała paczka z zakupami, poza tym nurtowała go kwestia szamba i czy rodzice słyszeli o kontrolach zapowiadanych w mediach. Mama z dumą oświadczyła, że gdy urzędniki zobaczyli rachunki z ostatnich 10 lat, nie mieli pytań dodatkowych.

Skończyłam czytać Long Live the Post Horn! Vigdis Hjorth (Verso, 2020).

Piątek w pracy krótszy, więc wiadomo, że inny nastrój. Poza tym pewne sprawy jako tako się klarują; Ajlin, która będzie niedługo moją bezpośrednio przełożoną, odwiedziła nas i zaproponowała pożegnalną kawę w przyszłym tygodniu. 

Kochany wpadł do miasta po pierwszej. Zajrzeliśmy do Lidla i wróciliśmy jeszcze do polskiego sklepu. Po powrocie do domu Kochany zrobił nam obiad, zjadłam, potem odcięło mi prąd. Obudził mnie wrzask straszliwy Maniuśki, która została behind w Kuchniosalonie, gdyż nie dała sobie założyć szelek. A tymczasem siostra na spacerze, łzy kocie i kałuża siusiek w kącie przy wyjściu. Założyłam jej szelki i wyszłyśmy dogonić Brylską Bronisławę z Kotatkiem. Bezwietrzny, chłodny wieczór w świetle słonecznym rozproszonym chmurami. Niespodzianka — Anna właśnie wróciła z domu opieki, na jak długo, kto wie. Podeszła do nas z wysiłkiem, pomagając sobie chodzikiem. Ciężka taka starość, ale niczego nie przesądza; konstatujemy, że dalsi sąsiedzi (Iva & Li), spowici w marihuanowej mgle, mogą kopnąć w kalendarz wcześniej od tej schorowanej staruszki.

Poniżej na zdjęciach, już po spacerze, Siuśka Maniuśka w pozycji spalniczej (ten mały cudak lubi spać do góry brzuchem, trzymając się łapką jakiegoś przedmiotu lub osoby; nigdy w życiu nie miałam takiego dziwnego kota) oraz Brylska Bronisława na swoim ulubionym stanowisku wieczornym, pod Bronią drapak, obok skamieliny przyjemnie nagrzewające się w późnym słońcu (można na tym pyszczek położyć, albo coś), w tle brudne okno:



Na deser dnia oglądam, jak miecio mietczynski testuje kupne fasolki po bretońsku. Bardzo interesując temat, gdyż lubię fasolkę zarówno w wersji polskiej (po "bretońsku"), jak i w wersji anglosaskiej (do śniadania, mniam).

W weekend mamy rocznicę. Ale też w weekend Kochany pracuje (fuj!). Ale też jutro idziemy lokalnie na koncert (fajnie!). Czyli: mąż ciężko pracuje, ja odpoczywam, w międzyczasie próbujemy spędzić razem trochę czasu.

poniedziałek, 1 września 2025

2085. Pierwszy dzień szkoły.

Kif, Dżajmi, Tomasz, Wiki, Abi, Emi, Emilia. Dzień minął szybko i poza kwestiami organizacyjnymi, jak zwykle o tej porze roku szarpiącymi nerwy, bezproblemowo. Stosując się do mądrości ludowej Szefa: jutro rozwiązuje sporo problemów przez samo swoje przyjście. Kochany był w tym czasie w stolicy, w szpitalu, na drugim w tym roku CT scanie; przed zakończeniem mojej szychty zdążył coś przegryźć i odebrał mnie z miasta. Po czwartej od razu rzuciliśmy się do robienia obiadu.

Anne wróciła w czasie, gdy byliśmy z Kocóreczkami na spacerze: wydarzyło się tak, że sąsiadka przez chwilę potrzymała na rękach Siuśkę Maniuśkę (w niektórych sytuacjach bardzo jest rezolutna ta nasza gapcia). A to kolejne odważne spotkanie Siuśki Maniuśki z imigrantem (Bronia Brylska akuratnież jest z lewej, poza kadrem):

Dwa wideotelefoniczne kontakty Freda z bliskimi ludźmi: rozmowa ze Zbyniem potwierdzającym, że ktoś nam znany rozwiódł się był jako wykrakaliśmy, rozmowa ze szwagrem w intencji chwalebnej, opieki nad Kocóreczkami w październiku.

Pochłonęłam granolę i mam wszystko w nosie. Powinnam zabrać się za Kazantzakisa (niedługo mam zamiar oddać go rodzicom), ale tymczasem kolejna Hjorth mnie namawia, że może ona. Może ona :)

wtorek, 26 sierpnia 2025

2079. Wydarzenia wtorkowe.

Kochany wyjechał mega wcześnie do pracy, żeby odrobić sobotnie zawirowania. Pojechałam i wróciłam autobusem, podziwiając poranne i popołudniowe krajobrazy za oknem. 

W pracy nudy (jedną z irytujących cech tego zajęcia jest, że albo nawał spraw, albo flauta na morzu i śmierć mózgowa). 

Widoczki: rzeka Boyne pękała w szwach, nad morzem granatowe chmury. Zasmarkaniec czekał na mnie w oknie Kuchniosalonu (ostatnio czyszczę Maniusi te gluty, wycieram oczka i nos). 

Ach, szybko wrzuciłam kawałki wołowiny na patelnię, bo dwie godziny się to musi pierniczyć, żeby gulasz był jadalny. Gulasz, kasza gryczana, kiszone ogórki. Po obiedzie spacerek myszowy połączony z rozmową z rodzicami (najpierw mama, potem przejął nas tatko). I ciekawa sytuacja się wydarzyła: Bán się pojawił i był bliski kontakt z Manią (dotknięcie nosami, którego nie zdążyłam obfotografować; strzeliłam fotkę chwilę później, gdy Maniuchna już zdążyła się przestraszyć). Wzruszyłam się: Bán zmężniał, chodzi teraz z taką godnością, jak wujek Rysio.

Kochany rozmawiał ze zbolałym Perlistym — przyjaciel ma problemy zdrowotne, rozważa operacje-sracje, tymczasem zaś jak zwykle przed kamerą siedział bez koszuli i wyjaśniał nam, że czytanie, mój borze, czytanie to byłaby fajna rzecz, że Dostojewski to wiadomo, a teraz Miłosza czyta, i chciałby zamknąć się w Białowieży, żeby mu kurier przynosił jedzenie i wodę mineralną; ale niestety, praca, casu mało.

Przez chwilę cieszyłam się z fake newsa jakoby Colin Farrell i Cillian Murphy mieli zagrać w kontynuacji Banshees. Argrgrghh! Kanalie.

Myszy bawią się zatyczką od długopisu. Kupi im człowiek piłeczki, entuzjazm ograniczony, za to taka zatyczka!

piątek, 22 sierpnia 2025

2075. Ostatnia rozmowa ...


... kwalifikacyjna była stratą czasu (ktoś inny dostanie propozycję); przy okazji schodząc z górki zauważyłam młodą mewę i zaczęłam się w swojej chorej głowie zastanawiać, czy to przypadkiem nie jest ta mewa, nieszczęśnik sprzed tygodnia. Żwawa, żebrząca, nie fruwa, ale jak najbardziej używa dźwięków. Pomyślałam sobie: cudnie, przeżyła, uprawia zbieractwo, zakręciłam więc na wysokości kościoła i weszłam do ukraińskiej kawiarni. Kupiłam sausage rolls, trzy, jedną rzuciłam mewie, resztę zabrałam ze sobą. Zapewne nie jest to ta sama mewa, ale chciałam mieć pozytywne zakończenie historii, że ptak żyje sobie na górce i chodzi po zielonej trawce, czyli świat nie jest taki zły (zdjęcie jest z momentu wchodzenia; lubię pracownicze spacery, głównie dlatego, że na razie nie pada, a przechadzka przez zieloną część miasta działa na mnie medytacyjnie).

Wczoraj w Babci zaczęły piszczeć hamulce; Kochany spał dłużej, potem wyjechał do El Paso, zapytać mechanika co to takiego i za ile. Samochód będzie naprawiany jutro, może szybko i może niedrogo; na razie po pracy podeszłam do parkingu przy dworcu autobusowym i od razu pojechaliśmy do domu, pomni, że trzeba się ogarnąć przed spotkaniem z Ka&Jot. 

Przed spotkaniem wyszliśmy też do ogródka z myszami. I tutaj osiąg: Mania dwa razy wykonała numer ze skakaniem na murek oddzielający nas od sąsiadów. Zrobiła to dokładnie tak, jak Rysio. Bez treningu, bez nieudanych prób. 

Pogoda marzenie; wprawdzie rano chłodno, ale w południe słonecznie, a później przyjemna, nieco duszna szara cisza (aura przypomina mi jesienne popołudnia w Polsce). Zajechaliśmy do centrum od mańki, bo i tutaj korkowa wścieklizna (wyszłam z samochodu za zakrętem, żeby poinformować przyjaciół czekających w suszarni, że Kochany nadal szuka miejsca parkingowego).


Stół zarezerwowany na sześć osób, czworo dorosłych i drobnica (wizyta w restauracji była z okazji rozpoczęcia nowego etapu szkolnego przez Seamusa); każdy zamówił, co sobie wymarzył, objedliśmy się, docisnęliśmy deserem, super było. Po wyjściu z suszarni rozdzieliliśmy się na chwilę (każda grupka szła do samochodu zaparkowanego w innej części miasta), żeby spotkać się jeszcze raz, u przyjaciół na herbacie. Pożyczyłam od Jot najmniejsze szydełko (może coś wyjdzie z naprawy Fredowego T-Shirta) i do domu, z Marillionem w głośnikach. Hamulce jakoś nie skrzypią. Ale czas na nie. 

wtorek, 19 sierpnia 2025

2072. Sześćdziesiąty dzień lata.

Przegląd blogów poranny skierował mnie na myśl o mijającym czasie (Natthimlen napisała coś na ten temat). Trzydzieści lat od matury* i od śmierci dziadka Józka.

Powinien być już czwartek, ale ogon się ciągnie wtorkowy: w pracy znowu intensywniejszy dzień, tym razem na wychodnym. Przy okazji kontaktów międzyludzkich, machania, uśmiechania się, potwierdzania imienia, natknęłam się na dziewczynę z którą dobre sześć lat temu pracowałam w mojej pierwszej pracy w Irlandii. W tamtym czasie L. robiła wszystko, żeby nie musieć pracować zawodowo; odnalazłam ją dzisiaj dokładnie w tej samej sytuacji, najwyraźniej zdziwioną progresem świata.

Czyli pół dnia przemknęło, wróciłam z Kochanym do domu, chwilę się zdrzemnęłam, zrobiliśmy obiad, zjedliśmy, nie opanowałam się, żeby nie pójść do sklepu po loda włoskiego w wafelku, choć wcale nie jest aż tak ciepło (pogoda odwróciła się ogonem), wyszliśmy też z myszami do ogródka. Skoro wczoraj była Bronia, dzisiaj fotka ślicznej Mańki, która lubi pokazywać brzuszek:

Na wieczór Kochany włączył koncert, żeby Bronia mogła sobie obejrzeć; takoż, pierwszy rząd na koncercie Tiltu:

Sterana jestem; muszę swój wschodni łeb zamienić na łeb gaelicki.
Może jednak granola? A i owszem, zrobiłam, jemy.

Kochany zauważył, że wieczorem Bronia siedzi w oknie i czeka na nietoperze.

* a nieprawda, bo trzydzieści jeden, co odkryłam tydzień!!! później.

niedziela, 17 sierpnia 2025

2069. W niedzielę o sobocie.

Na śniadanie wczorajsza Fredowa sałatka grecka i bagietki podrasowane masłem czosnkowym (podgrzane we frajerze), plus parówki i ser halloumi, na ciepło oczywiście. Zacne, zacne. Sobota przemile przebimbana. Po śniadaniu Maniowe całusy. Do wczesnego popołudnia netowałam, zajadałam winogrona, przyglądałam się ospałym kociakom. 

Fred przygotował i smażył wołowe kotlety mielone; zajrzałam na chwilę do ogródka (pielenie i podcinanie, kwadrans przyjemności; gdy tak chodziłam po ogródku, rozsłonecznionym, cieplutkim, pod błękitnym niebem, przypomniało mi się, że od wielu miesięcy nie rozstawialiśmy krzeseł i stolika, Fred nie popijał na widoku swojej yerby; dla Ryszarda to robiliśmy, bez niego jest inaczej). Telefon do mamy (njus z tego tygodnia: z grobu pradziadka i jego niewidomej siostry w Zirkwitz, zniknęły marmurowe wazony; pewnie przydały się na innym grobie jakiejś rozmodlonej rodziny; żebysz mieli parchy!); obiad; idę za winkiel kupić loda dla siebie i zimny napój dla Freda; myszowe wyjście do ogródka; w końcu przed szóstą byliśmy gotowi do wyjazdu.

Po drodze niebieska plaża (wiało):

W Lidlu niespodziewanie natknęliśmy się na Aś robiącą zakupy z siostrą (nie poznałam jej, jakby przyjaciółka na czas przyjazdu rodziny upodobniła się do jakiegoś tła z którego zazwyczaj z łatwością odstaje), chwila czatu i lecimy dalej. U Ka&Jot niespodziewanie zostaliśmy obdarowani: Ka wręczył Fredowi kamerkę do zainstalowania w domu (w celu obserwacji myszowych). 

Na deser spotkania obejrzeliśmy film na Netflixie, Django (2012) Tarantino. Film długi, przeciągnęło się nam z przyjemnością. Powrót do domu o pierwszej w nocy, nad nami wyraźna trzecia kwadra.

Ach, i jeszcze dostałam linkowe puezento od Hebiusa :), którego nie zdążyłam odsłuchać z powodu zajętego przyjemnościami popołudnia.

piątek, 15 sierpnia 2025

2067-2068. Zagęszczenie sytuacji.

Czwartek.
Kolejny ładny dzień. W pracy najpierw pojawił się Czarli, potem Li. Nawet przyjemnie się rozmawiało. 

Zaczęłam wczoraj oglądać peerelowski film z Mikulskim, Powrót na ziemię (1966). Dokończyłam dzisiaj. Starocie nieźle mi wchodzą, nawet gdy nie są najwyższych lotów. Sentymentalna się zrobiłam.

Kochany przywiózł mnie do domu przed czwartą. Kiedy zjedliśmy Fredowy obiad, trochę odpadłam, wybrałam się na drzemkę i przegapiłam krótki deszcz, który spadł na wybrzeże. O siódmej wyszliśmy z dziewczynkami do ogródka: mały Ethan podszedł i zaczął robić koteczkom zdjęcia; odwiedziliśmy też Anne, która wróciła z kilkudniowej podróży (Mańka niczego się nie bała i nawet ostrożnie zaczęła zwiedzać korytarz jej domu).

Wieczorem do wsi wkroczyła morska mgła.

Piątek


Dzień o mewie. Idąc z biura do Biura zauważyłam na środku dwujezdniowej drogi krążącego bezcelowo młodego ptaka. W widoczny sposób coś mu dolegało, bo nie podrywał się do lotu, tylko człapał. Miałam chęć zignorować całą tę nieprzyjemną sytuację, ale gdy byłam już bardzo blisko wejścia na schody do osiedla, jednak się nie dało. Wtargnęłam na jezdnię, z łatwością złapałam stworzenie i machając do kierowcy najbliższego samochodu, poszłam z tym dziwnym pakunkiem w rękach na schody. Wypuściłam mewę na łące, ale o niej nie zapomniałam; kiedy wracałam, była w zupełnie innym miejscu, gnieździła się w wysokiej trawie. Po powrocie do biura postanowiłam poszukać jakiegoś przybytku leczącego dzikie zwierzęta, dodzwoniłam się do miłej Sophie obsługującej hrabstwo Meath. Rozumiałam jej logikę: zdecydowałam się po pracy wrócić do mewy i sfilmować jak się zachowuje, ewentualnie zabrać ją do Sophie (moja rozmówczyni chciała się upewnić, że to nie ptasia grypa). Nawet zaangażowałam w to już Kochanego, który do miasta przyjechał z dużym pudłem po butach. Gdy jednak zaraz po pracy pojawiłam się na ścieżce, mewy nigdzie nie było. Może ktoś jej pomógł — jest to możliwe, wokół tego miejsca była wydeptana trawa — albo, co bardziej prawdopodobne, mewa schowała się głębiej we wszechobecnych chaszczach. Nie lubię takich sytuacji, poczucia bezsilności.

Dobro, które z tego wynikło: po zakupach podjechałam z Kochanym do osiedla na wzgórzu i zaparkowaliśmy przed niedawno otwartą kawiarnią. Najpierw jeszcze raz doszliśmy z Fredem do miejsca, gdzie po raz ostatni widziałam mewę, rzuciliśmy okiem na panoramę miasta, potem rozsiedliśmy się w kawiarni. Chwilę rozmawiałam z obsługującą nas Poliną. Ukraińskie miejsce; jeszcze do niego wrócę.

Kochany zrobił sałatkę grecką à la Fred (do tego krewetki z portu i bagietka); bardzo zacny obiad. Pogoda nadal przecudna, więc po piątej wyszliśmy z myszami do ogrodu. 

Wieczorny spacer (jedna z ruin po starym budynku na Nadbrzeżnej, gdzie kiedyś robiłam zdjęcia kotka, zniknęła na dobre, w tym miejscu pojawiły się już fundamenty nowego domu; za to na plaży są już galaretowate ciała lwich grzyw):


Zrobiłam ponad trzynaście tysięcy kroków.
Myszy są bezustannie wspaniałe.
Maniusi wypadają dolne perełki.

wtorek, 12 sierpnia 2025

2065. Ciepło.

Wspaniały dzień zapowiadał się od rana, także pogodowo, choć przede wszystkim spałam spokojnie, przywrócenie rutyny dobrze zadziałało na mój dziwny Mózg. Zabrałam się do miasta z Kochanym, kupiłam mu kaffkę, wyjęłam czytnik i zaczęłam nową, od dłuższego czasu łypiącą na mnie lekturę, Jednoroczną wdowę Johna Irvinga. W południe zaliczyłam spacer przez rzekę, później jeszcze jeden dłuższy spacer, do pracy Kochanego. Trzeci spacer nie wyszedł, szkoda, bo wieczór był równie ładny.

W drodze do Kochanego spotkałam różnych takich: czarnego kota łypiącego na mnie zielonymi oczami niedaleko skrzyżowania z Cementową, polującego ptaka drapieżnego, a w kawiarni menadżerkę z byłej pracy, która akurat była w pracy, i która wychodząc krzyknęła do mnie po polsku rozpoznaję twarz!, gdy jadłam flatbread z chorizo bez chorizo.

A to koty bardzo zmęczone po bawieniu się z mamą w dżunglę oraz zabijanie węży i po wysłuchaniu kołysanek poobiednich, improwizowanych (myszy dostały dzisiaj drugą tabletkę na robactwo; dwa grube "węże", prezent od Anne, doskonale się sprawdzają, są trudne do zepsucia i odwodzą maluszki od gryzienia kabli):


Od dzisiaj do czwartku zaglądam do kotów goszczonych przez Anne, bo sąsiadka jest na wyjeździe.

niedziela, 10 sierpnia 2025

2063. Relaks z przerwą na frustrację kartoflaną.

O dziesiątej byłam już po śniadaniu, a grubasinki zmęczone harcami zapadły w głębokie kocie spanie. Ojadłam się śledzia, trochę pisałam po angielsku, co sprawiło mi dużo frajdy; postanowiłam wyoctować najbardziej śmierdzącą sikami książkę (kryminał Krajewskiego, przebywający na stałej emigracji w szopce, ze względu na zjadliwe wapory). Poza tym dzień cichy, relaksacyjny. Chwilę rozmawiałam z mamą. Kochany wrócił jak zwykle po piątej, zjedliśmy obiad (niedogotowujące się kartofle wkurwiły mnie na jakieś pięć minut) i dość szybko poszliśmy z myszami do ogródka. Aura wietrzna, przykryta chmurami, które spadły na Kochanego wyjeżdżającego do Pieseła. Myszy ktoś chce zobaczyć? Proszę bardzo, myszy wieczorne, zdegustowane, że Kotatko wyjechał:


Z mokrą głową ślęczałam jeszcze przy laptopie, nowy mietczynski poszedł na pierwsze. Miałam zamiar obejrzeć jakiś film, ale wpadłam w króliczą norę kanału Shakespeare Network i już nie skupię się na niczym sensownym.

Dzisiaj mija 8 lat, jak po raz pierwszy postawiłam stopę na Wyspie.
Kocham Cię, Srogi Fredzie.

sobota, 9 sierpnia 2025

2062. Pięćdziesiąty dzień lata.

Po kocim śniadaniu odkryłam, że Bronce wychylił się drugi kieł na dole, a ten po prawej stronie zniknął. Bronka Szczerbula. To jest zapewne powód dla którego niewiele je ostatnio suchych chrupek, musi ją boleć, malutką, ale bardzo dzielna jest. Sobota upływa mi więc na głaskaniu szczerbatego kota i głaskaniu zasmarkanego kota, na czytaniu powieści — przed drugą ukończyłam Will and Testament Hjorth (Verso, 2019) — gotowaniu obiadku (sos pomidorowy z pieczarkami i cukinią do świderków), na rozmowach video (rodzice idący właśnie do sklepu, Fred w czasie krótkiej przerwy w pracy i w czasie długiej przerwy w pracy). Rano miałam świetny pomysł, że cały dzień będzie ładny i wyniosłam pranie do ogródka, żeby nawet go nie rozwiesić, bo poczułam na rękach delikatne igiełki deszczu. Czyli pogoda taka sobie, jak należało się spodziewać, zamiast wierzyć naiwnie prognozom z AccuWeather, które są bardzo dokładne do czasu aż nie są, bo tak naprawdę, żeby przewidzieć tutaj pogodę, koniecznie jest wyjście przed dom, przy czym trzeba się pogodzić z rzeczywistością, że prognoza będzie trafna tylko na najbliższe kwadrans. Gdy po południu Kochanie przyjechał z pracy, obiad był już prawie gotowy, tylko kilka minut i najadaliśmy się do wypęku. Potem spacer z dziewczynami po jesienniejącym ogródku:


Zanim Kochany wrócił do domu, zdążyłam jeszcze potraktować octem jedną z osikanych książek, również Hjorth; na efekty trzeba trochę poczekać, niestety. Siedzę teraz przy biurku męża i klikam. Maniuśka drzemie na moim fotelu (bardzo udany dzień, dwa razy odwiodłam ją od siuśkania byle gdzie — maleństwo po otrzymaniu odpowiedniej porcji głasków, samo trafiało do jednej z kuwet). Bronisia siedzi na oknie obok biurka, na drapaku, i obserwuje ćmy buszujące w ciemniejącym ogródku, kuszone światłem z Kuchniosalonu (oczywiście od czasu do czasu rzuca się do polowania i odbija od szyby). Koty wydają się szczęśliwe, że cały czas ktoś z nimi jest, nawet, gdy chrapią i tylko strzygą uszami (chętnie poszłabym w nowym tygodniu na kocierzyński). Na osiedlu zapada zmrok.

środa, 6 sierpnia 2025

2059. Przemienienie jak nic ...

... tylko czyje? Myszy wcinają wszystko, aż się serce cieszy. Kochany zarezerwował wizytę u onkologa na wrzesień, będzie miał też tomograf, kolejny w tym roku (GP jeszcze się nie odezwał po badaniu w Clane). U mnie dzień pracowniczy przebiegł cichutko jak myszka, ustaliłam sobie zakończenie pracy na 3:30, bo jestem nadgorliwa, gdy siedzę w biurze sama. Krótka wizyta w polskim sklepie i dom; Kochany gotuje obiad, najadamy się do syta; czas rozłazi się jakoś tak dziwnie, że Mleczaki nam zasypiają, a tu już się robi po siódmej wieczorem, Kochany pastuje buty do pracy, niby nie ma czasu na wspólny spacer myszowy, ale wykroiliśmy chwilę (aura znacznie chłodniejsza niż wczoraj i pies sąsiadów wprowadzał na tyle niepokoju, że dziewczyny po dziesięciu minutach same podążyły z ogródka w kierunku drzwi).

A Mańka, ten kot nasz niezwykły, po prostu rozpierdziela mnie emocjonalnie. Po pierwsze, sikacz wrócił (po dwóch dniach przerwy kałuża pod stołem); po drugie po raz kolejny taki sam przypadek: widzę, że kotka pobieżnie zagląda do kuwety zakrytej, ale do niej nie wchodzi. Maluszka drepcze dalej, ale nie rezygnuję, przytrzymuję drzwiczki, wołam Mania, Mania, Mania. W końcu Mleczak zauważa, że trzymam drzwiczki, wraca, wchodzi do środka, natychmiast robi siku, próbuje zakopać, wychodzi, dostaje pochwały (Siuśka Maniuśka ma również problem z zakopywaniem swoich "skarbów). Dziewczyny niedługo będą miały cztery miesiące, Bronka jest już jak panienka, Mańka — bezustannie zdezorientowany skrzat, kiedy dostaje ochrzan, widać jak odchodząc tuli w złości uszka. Nie można jej nie kochać, ale wkurwia mnie codziennie.

Kochany już pojechał, zrobiliśmy plan, o jakiej porze widzimy się jutro i co z piątkiem. Tęsknię, jakby jechał beze mnie do Grajdołkowa.

wtorek, 5 sierpnia 2025

2058. Jeszcze trochę ...

... wieje. Wtorek jak poniedziałek, otworzyłam oczy i trzeba było iść do pracy. Kochany służył mi pomocą w przemieszczaniu się, więc byłam jak ta królewna czekająca na karocę z dyni (tylko buty miałam wygodniejsze). Po pracy od razu pojechaliśmy do domu. Obiad; serfuję w sieci, Kochany drzemie na tapczanie, w zagłębieniu pod kolanami zagnieżdżają się mu kotki. Czyli chwila odpoczynku, po czym spacer myszowy:

Akuratnież Katlin jechała zagrać w lotto, podeszła do nas i nawet chyba Mańka dała się pogłaskać, tak trochę, prawie, nieco na odległość, ale ważne jest, że Mańka była bardzo dzielna (Bronka za to zwiała do ogródka, z obcymi gadała nie będzie na ulicy).

Ostatnio na yt czekam wyłącznie na nowe filmiki mietczynskiego, Gosi ze Szkocji i Emisi; nie było nic nowego, więc obejrzałam nowinki japońskie odleżałe kilka dni. I fajnie. Przed wyjazdem Kochanego siedzieliśmy w Kuchniosalonie i pokazywaliśmy sobie różne rzeczy na swoich laptopach (koty dołączały się z atakami czułości).

Wieczór pogodny, można byłoby pójść na spacer z żoną, ale niestety Kochany obiecał i musi wywiązywać się z obietnicy (Ka nie ma pojęcia jaka to trudna sprawa, bo na spacery chodzi tylko z psem i o życiu nie ma pojęcia). Kurwa, Fred, ty to jesteś zajebisty hedonista, takim bon motem Perlistego pożegnaliśmy się z małżonkiem mym. A za chwilę odkryłam (tzn. myszy odkryły, zainteresowało je miarowe plumkanie) przeciek pod zamrażarką. 

Aktualnie siedzę przed laptopem (oczywiste), w nogi zaś wchodzą mi małe igiełki pazurków — Siuśka Maniuśka Z Zakitolonym Nosem ma fazę na robienie ciastek. Mam nadzieję, że się jej kinol odblokuje, bo inaczej znowu trzeba będzie do weta. Niemniej apetyt dopisuje obydwu królewnom (czy ktoś tu na parapecie przed chwilą beknął?), więc sygnały są mętne. 

sobota, 2 sierpnia 2025

2055. Pierwsza sobota sierpnia.

Mania, mistrzyni spadania
do kuwety,
niestety

(wiersz Freda, naokołośniadanny, bo akurat konsumowałam owsiankę z bananem i jagodami).

Kochanie najpierw do mnie zadzwonił przed ósmą (byłam jeszcze w łóżku), potem przyjechał całkiem wcześnie do domu. Cała sobota była bardzo domowo-książkowo-sieciowa. Gdzieś w połowie uświadomiłam sobie, że poniedziałek przecież też mam wolny (bank holiday, azaliż), więc doprawdy, wakacje.

Błogosławieni, którzy siusiają
albowiem do nich należy
wszystko


To uwaga Fredowa przed konsumpcją wątróbki, w temacie Mani obudzonej ze snu popołudniowego zapachami jakże miłemi. Oraz inne takie, np. przy okazji mężowskiego komentarza, że do ogródka przyleciały wróble, dochodzi do podziału na team "liszka" (Fred) i team "wąsiówka" (moi).

Maniusia do tej pory głównie "ćwierkała" (cieniutkie, kociaczkowe pomiaukiwanie), Bronia ma podobny głosik, którego jeszcze z 2-3 tygodnie temu nie dało się rozróżnić. Ale dziewczyny rosną i głosy zaczynają brzmieć coraz dojrzalej. Dzisiaj po spacerze (bo spacerowaliśmy w ogródku; Mleczaki już rozpoznają sytuację, że szelki=wyjście na dwór) Mańka wypróbowała zupełnie inną tonację, coś jak kotka Cala znana z I Go Meow. Puściłam ten przebój, dziewczyny zachwycone, Mańka próbowała wokalizy.

Skończyłam czytanie The Summer Book Tove Jansson i pozostając w Skandynawii wezmę się zaraz za Will and Testament Vigdis Hjorth, po której bardzo dużo sobie obiecuję. Szary, ale ciepły sierpniowy wieczór, nadawałby się na spacer z mężem nad morze; niestety, Kochany właśnie wsiadł do samochodu i gna na północ.

czwartek, 31 lipca 2025

2053. 41 dzień lata.

Kochany przyjechał po mnie o trzeciej. Pogoda szara i duszna, spotkaliśmy się w Czarnej nad kaffkami, w samym kącie na tyłach kawiarni. Nie chciało się nam od razu jechać do domu, poszliśmy więc jeszcze do Scotch Hall, w zamierzeniu do księgarni, ale zamiast książek, Kochany kupił w sklepie po drodze trzy płyty dvd.

Reszta dnia domowa. Zanim mąż wyjechał, zrobiliśmy kotom spacer (Bronce udało się wydostać z szelek, na szczęście wydarzyło się to, gdy byliśmy w ogrodzie z tyłu domu, i mała kombinatorka natychmiast wpadła w nasze ręce).

Czy doczytam dziś do końca The Summer Book?

Lipiec:

poniedziałek, 28 lipca 2025

2050. Lato Tove, spacery, przygoda, włos mokry.

Kochany przyjechał po mnie rano i zawiózł mnie do pracy. W przerwie byłam na kawie z książką. The Summer Book Tove Jansson (Sort of Books, 2022) zaczęłam czytać już wczoraj późnym wieczorem. Dodatkową radością natchnęła mnie wiadomość, że ja tu sobie czytam, a przecież niedawno weszła do kin ekranizacja z Glenn Close. Co jeszcze wymyśliłam w związku z tym tekstem? Chciałabym posłuchać wersji audio, ale po szwedzku. Pomaszerowałam również na drugą stronę rzeki, o tak:

Po południu zwinęliśmy się z miasta niby szybko, już już wjeżdżaliśmy na naszą ulicę, ale trzeba było zawrócić, najpierw do jajomatu, potem na stację benzynową. Czyli po pół godzinie znaleźliśmy się mniej więcej w tym samym miejscu :D

Na obiad kartofflen z koperkiem, kefir i jajka, po obiedzie kocia drzemeczka, a potem koci spacer. Ileż ludzi dzisiaj maluszki poznały — zajrzeliśmy do Anny u której były dwie sąsiadki, zaczepili nas członkowie rodziny sąsiada z prawej, w końcu pod naszym domem przechodziła Iva z Lucy. Ileż zapachów, jaka dżungla i przygody!

Więcej kocich zdjęć na kocim blogu, bo inaczej w nich utonę :)

Kochany musiał pojechać do Pieseła, chyba trochę bez entuzjazmu wobec wszystkich kocich czułości dnia dzisiejszego. Rzutem na taśmę jeszcze przywitał się z Anne szczęśliwie powróconą na łono osiedla po dłuższym pobycie na zachodzie. Zbyt późno umyłam włosy, będzie ślęczenie, picie herbaty, czytanie historii.

niedziela, 27 lipca 2025

2049. Niedziela jak z bicza.

Czy jak człowiek budzi się w niedzielę o ósmej, to powinien napisać, że zaspał? Ależ sobie chrapnęłam, maluchy już czekały, w Kuchniosalonie sajgon.

Rozmowa z mamą trwała ponad półtorej godziny i traktowała o wszystkim, o pogodzie, o śpiących myszach, o grubym Wojtusiu, o programach kryminalnych, o nędzy USA, o rodzajach lodówek. Obok siedział tatko i dodawał swoje uwagi, w szczególności na temat urody Mleczaków, bo tatko i koty to wiadomo.

Przed powrotem Kochanego na obiad dokończyłam niedokończone Wyznania hohsztaplera Feliksa Krulla Tomasza Manna (PIW, 1957). Tzn. dokończyłam czytanie książki, której Mann nie zwieńczył zakończeniem (gdyż mu się umarło).

Mleczaki cały dzień były prawie grzeczne. Kochany kupił im nową zabawkę (kartonowy labirynt z grzechoczącą piłeczką). Silikonowa podkładka pod kocią kantynę zdaje egzamin, maluchy zaakceptowały również powrót szarej, filcowej budki, obecnej w ich życiu w pierwszych dniach pobytu tutaj, potem przypadkowo osikanej. Bronia obwąchała ją ostrożnie i zaanektowała, od czasu do czasu walcząc o miejsce z siostrą.


Jakie te dzieci są śmieszne, rzekłam.
Dobrze że mamy duży dom, przydowcipnił mąż.
Całe szczęście.

Wieczorem rozmawiałam facebookowo z Kamą. Niestety, jak ktoś na dłużej odchodzi od blogowania, wspólne drogi robią się iluzoryczne, gubią się w gąszczu spraw.

Kochany już zapewne w El Paso pertraktuje z Piesełem.

sobota, 26 lipca 2025

2048. 36 dzień lata.

Tym razem sen już spokojniejszy, obudziłam się tylko raz i dospałam do godzinny niebudzikowej. Pierwsza część soboty upłynęła mi na obserwowaniu szalejących Mleczaków oraz (to mniej przyjemne) lodówki, która chyba nie pracuje tak, jak powinna; przetarłam kilka powierzchni płaskich, które zalazły brudem życia; czytałam; nadrobiłam oglądanie paru najnowszych vlogów Emisi, np. tego.

Anne przesłała mi link z informacją, że będziemy mieli okazję przetestowania nowej kawiarni, gdyż właśnie miejsce prowadzone przez Ukraińców otwarte zostało na dublińskiej Clanbrassil. Ze zdjęć wynika, że serwują pierogi!! Z pewnością, choć nie w ten weekend. Kochany z El Paso pojechał prosto do pracy i wrócił do domu na kilka godzin popołudniowych, żeby wieczorem znowu udać się na północ. 

W czasie pobytu Freda w domu, zadzwoniliśmy do mojej świekry, złożyć jej życzenia. Mama Freda była bardzo radosna, objechała dzisiaj Lublin z Usz i Szwagrowskim, jadła w żydowskiej restauracji, przekazała nam swoje wrażenia. 

Ach, i był kolejny spacer myszowy, tuż przed wyjazdem Kochanego do miasta. Zjawił się imigrant, trochę syczał, ale koniec końców musiał uznać, że to nie jego ogródek. Myszy w ekstazie; żeby je pocieszyć po zakończeniu przygody, musiałam zapchać ich małe brzuszki zawartością kolejnej saszetki. 

Szaro, na ulicę kropi drobniutki deszcz. Gdy Fred wychodził już do samochodu, podszedł do nas Majk zafascynowany Manią siedzącą w oknie nad zlewem. Starszy sąsiad pośmiał się z kotów błyskając do maluszki swoim złotym zębem (wypatrzył też Bronkę w głębi Kuchniosalonu, zerkającą na niego z drukarki), pokiwał Mani palcem (Mania odpowiedziała łapką), dobra taka radocha.